Konrad's Website http://www.konradsarzynski.pl Fri, 31 Oct 2014 13:56:44 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.3.4 Grisham John: The Racketeer [ANG] http://www.konradsarzynski.pl/grisham-john-the-racketeer-ang/ Fri, 31 Oct 2014 13:56:44 +0000 http://www.konradsarzynski.pl/?p=488 Continue reading ]]> the-racketeertytuł oryginału: The Raketeer

tytuł: Więzienny prawnik

autor: John Grisham

wydawnictwo:  Hodder & Stoughton (USA), Albatros (Polska)

cena: 5.72$ (Amazon – Kindle); 29.49zł (Empik.com)

liczba stron: 353

Ocena: 6.5/10

Ciężko nie dostrzec podobieństw pomiędzy recenzowaną ostatnio przeze mnie książka Supreme Justice Maxa Allana Collinsa (do przeczytania tutaj) a powieścią Johna Grishama Więzienny prawnik. W obu giną sędziowie, a akcja dzieje się z hollywoodzkim rozmachem. Na tym jednak, niestety, podobieństwa się kończą.

Nie wiem, czy to Max Allan Collins napisał tak świetną książkę, czy John Grisham tak słabą, pewne jest natomiast, że jest między nimi przepaść. Podczas gdy pierwszą czytamy z zapartym tchem, podczas lektury drugiej często podnosimy brew i rzucamy pod nosem „Serio…?” A to wszystko przez kompletnie nierealistyczną fabułę.

Głównym bohaterem jest czarnoskóry prawnik z małego miasteczka, który przypadkiem staje się ofiarą amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Nieświadomie pomagając gangsterowi w nabyciu nieruchomości stał się według śledczych wspólnikiem w praniu brudnych pieniędzy, co skutkowało głośnym procesem, widowiskowym skazaniem i niezasłużonym pobytem w więzieniu. Powstaje jednak plan, jak się oczyścić z zarzutów i zacząć nowe życie. Plan, przy którym Niezniszczalni to film dokumentalny, a Kac Vegas to parapetówka u sąsiadów.

Co gorsza, w wielu miejscach pojawiają się moralizatorskie wtręty autora. Przytaczane są statystyki wskazujące na mankamenty amerykańskiego systemu penitencjarnego oraz liczby niesłusznie skazanych, koszty utrzymania więźniów, etc. Niestety jest to wstawione do tekstu tak niezgrabnie, że równie dobrze mogłoby znaleźć się w czerwonej ramce przed każdym rozdziałem, zwłaszcza że nie ma żadnego związku z fabułą.

John Grisham jest jednak zbyt dobrym pisarzem, by napisać całkowicie beznadzieją książkę. Od strony technicznej jest ona bardzo starannie stworzona, fabuła jest spójna (choć absurdalna), a język lekki i wciągający. Dzięki temu Więzienny prawnik jest stosunkowo dobrą książką, daleko jej jednak do miana hitu czy arcydzieła. Dodatkowo uderza fakt, że realizując identyczny temat, guru prawniczych thrillerów Grisham zdecydowanie ustępuje we wszystkich aspektach Collinsowi, który wydawał mi się pisarzem nieco mniejszego formatu.

Podsumowując – warto, ale tylko wtedy, gdy potraktujemy Więziennego prawnika jako czytadło i nie będziemy stawiać mu zbyt wysokich wymagań. Wtedy może nam sprawić trochę radości.

]]>
Collins Max Allan: Supreme Justice [ANG] http://www.konradsarzynski.pl/collins-max-allan-supreme-justice-ang/ Fri, 08 Aug 2014 16:56:52 +0000 http://www.konradsarzynski.pl/?p=463 Continue reading ]]> tytuł oryginału: Supreme JusticeSupreme_Justice

autor: Max Allan Collins

wydawnictwo:  Thomas & Mercer

cena: 11.99$ (Kindle: 4.99$); 50.37zł (KrainaKsiążek – wydanie angielskie)

liczba stron: 336

Ocena: 9/10

W przypadku niedawno opublikowanej (1 lipca 2014) książki Maxa Allana Collinsa – Supreme Justice – ciężko mówić o jakiejkolwiek rewolucji czy wyznaczaniu nowych standardów. Ot, kolejny thriller z emerytowanym agentem, który walczy przeciwko wysublimowanemu układowi funkcjonującemu w ramach najważniejszych państwowych instytucji. Ale za to jak wykonany!

Pisząc klasyczny thriller trzeba dysponować perfekcyjnym warsztatem pisarskim i dobrym pomysłem. Konkurencja jest tak duża, że nie jest łatwo przyciągnąć uwagę czytelnika. Zwłaszcza w USA, gdzie publikuje mnóstwo bardzo wprawnych pisarzy, z których do Polski dociera zaledwie garstka najbardziej rozpoznawalnych, żeby wspomnieć chociażby Grishama, Cobena czy Archera.

Supreme Justice jest jednak warta uwagi dzięki fantastycznej fabule, która choć wydawałaby się do bólu sztampowa, potrafi wciągnąć od pierwszej do ostatniej strony. Jest to najlepszy przykład, że sprawdzonych sposobów nie warto zmieniać, warto je jedynie dopracować.

Akcję oglądamy głównie oczami emerytowanego agenta Secret Service, który został postrzelony w zamachu na prezydenta. Idealny materiał na bohatera, jednak nasz bohater niepotrzebnie zaangażował się w politykę (a konkretnie w bardzo ostrą krytykę republikanów), co sprawiło, że w środowisku tajnych służb stał się persona non grata – apolityczność jest tam uważana za największą cnotę.

Mimo to wraz z zabójstwem jednego z sędziów sądu najwyższego (ważne – pierwszy taki przypadek w historii!), emerytowany agent Reeder zostaje zaproszony do zespołu pracującego nad sprawą, którym dowodzi jego wieloletni przyjaciel Gabe Sloan. Początkowo oczywista przyczyna śmierci – napad rabunkowy na restaurację, próba stawienia oporu i w konsekwencji śmiertelne postrzelenie – zostaje poddana w wątpliwość, a śledztwo zaczyna się coraz bardziej komplikować, aż do smakowitego finału, w którym nasz bohater zmierzy się z naczelnym szwarccharakterem. Oklepane, ale ciągle wciąga.

Wisienką na torcie są cytaty sędziów sądu najwyższego oraz prezydentów USA przed każdym rozdziałem, które dodatkowo budują nastrój i pozwalają lepiej poczuć atmosferę, jaka panowała wokół śledztwa.

Supreme Justice to kawał solidnej literatury napisanej lekkim, żywym językiem, bardzo dalekim od literackiego i świetnie budującym atmosferę. Dla wszystkich miłośników thrillerów – zwłaszcza tych z tajnymi służbami lub polityką w tle – pozycja obowiązkowa!

]]>
Mather Matthew: Complete Atopia Chronicles [ANG] http://www.konradsarzynski.pl/atopia/ Wed, 25 Dec 2013 22:16:17 +0000 http://www.konradsarzynski.pl/?p=441 Continue reading ]]> tytuł oryginału: The Complete Atopia Chroniclesatopia

autor: Matthew Mather

wydawnictwo: PhutureNews Publishing (w Polsce brak)

cena: 17.99$ (Kindle: 6.14$)

liczba stron: 552

Ocena: 7/10

Ponad pół roku temu recenzowałem Cyberstorm autorstwa Matthew Mathera (spójrz tutaj) i dałem bardzo wysoką notę – 9/10. Dlatego też z dość dużym zapałem zabrałem się za coś w rodzaju ciągu dalszego – Atopia Chronicles.

W telegraficznym skrócie – jest sobie wieeeeelka pływająca po oceanie platforma (wyspa?) zdolna do poruszania się w żółwim tempie (np. w celu omijania niebezpiecznych huraganów). A na niej… cuda panie, cuda! Rzecz dzieje się w nie tak dalekiej przyszłości, na tyle jednak odległej, że ludzkość zdążyła już opracować coś w rodzaju systemu operacyjnego dla człowieka. Możliwe staje się posiadanie wirtualnego asystenta, wirtualnych dzieci (sic!), a także poruszanie się w czymś w rodzaju Matrixu, podczas gdy w rzeczywistości znajdujemy się w małej betonowej klitce przypominającej bardziej więzienie niż apartament za kupę kasy. Czasem jednak może się okazać, że… zgubiliśmy własne ciało!

A to dlatego, że cały system wciąż znajduje się w fazie testowej i ograniczony jest przede wszystkim do mieszkańców tytułowej wyspy – Atopii, którą to poznajemy w sześciu „sidequelach” (sprzedawanych również oddzielnie jako niewielkie opowiadania), które zebrane razem tworzą po prostu wielowątkową powieść, zbiegającą się w jeden huczny finał w ostatniej części. Na plus trzeba zaliczyć bardzo staranne opracowanie wątków i płynne przeskakiwanie pomiędzy bohaterami (niejednokrotnie jedno zdarzenie czy jedną rozmowę oglądamy kolejno z kilku perspektyw, dzięki czemu nie pogubimy się nawet w bardziej zagmatwanych intrygach).

Czy warto czytać Atopię? To zależy. Z jednej strony mamy fantastyczną koncepcję rozwoju techniki, wcale nie taką nierealną, dającą nieograniczone możliwości zwykłym ludziom, stawiając ich praktycznie w jednym rzędzie z superbohaterami. Z drugiej jednak strony, pod tą apetyczną warstewką miodu kryje się wiadro dziegciu… Mamy klasyczny motyw deprawującej władzy absolutnej, dylemat moralny pomiędzy etyką a pieniędzmi, szaleńca pragnącego władzy nad światem i bardzo przeciętny warsztat pisarski. Słowem – pomysł na książkę jest fantastyczny, dobrze przemyślany, dopracowany do najmniejszych szczegółów. Gorzej jest z wykonaniem, które określiłbym raczej przeciętnym i zdarzały się momenty, kiedy sprawdzałem, ile jeszcze do końca książki.

Dlatego też, by zbytnio nie zanudzać i nie odrywać dłużej myśli od moczki i ciast, polecam Atopię wszystkim fanom fantastyki i nowoczesnych technologii. Będzie to na pewno bardzo ciekawe doświadczenie, zwłaszcza w momencie, kiedy zdamy sobie sprawę, że to jest dużo bardziej science niż fiction – wszystko, co Matthew Mathers opisuje już znamy, zmienia się tylko nośnik – zamiast przeglądać zdjęcia na tablecie, robimy to… w głowie.

Jeśli jednak same nowinki technologiczne nie wywołują w nas dreszczu podniecenia, a po fantastykę sięgamy tylko wtedy gdy zabłądzimy w księgarni czy bibliotece, wówczas lepiej byłoby chyba zacząć od czegoś innego. Atopię trzeba od początku pokochać, by przymknąć oko i wybaczyć jej wszystkie drobne błędy, jakie posiada.

]]>
Komuda Jacek: Czarna bandera http://www.konradsarzynski.pl/komuda-jacek-czarna-bandera/ Sat, 02 Nov 2013 12:51:56 +0000 http://www.konradsarzynski.pl/?p=412 Continue reading ]]> tytuł: Czarna banderaczarna-bandera_jacek-komuda

autor: Jacek Komuda

wydawnictwo: Fabryka Słów

cena: 22.50zł za ebook (chociaż polecałbym wydanie w twardej oprawie za 40.51zł na stronie Fabryki)

liczba stron: 382

Ocena: 9/10

Czarna bandera to perełka pod względem wykonania. Fabryka Słów dała czadu i pokazała się z najlepszej strony, tworząc niesamowicie klimatyczną książkę, z której oglądania miałby frajdę nawet wtórny analfabeta, których podobno jest w naszym kraju coraz więcej. Świetny projekt okładki, ale co zastajemy w środku! Znane już z innych publikacji Fabryki „przybrudzone” i postarzone strony, kapitalne strony tytułowe dla każdego opowiadania i świetnie pasujące ilustracje. To ostatnie jest o tyle ważne, że jak do tej pory dość rzadko podobały mi się prace fabrycznych grafików, teraz jednak odwalili kawał świetnej roboty. A raczej odwalił – Jarosław Musiał.

Podsumowując część poświęconą zewnętrznym atrybutom książki trzeba wprost powiedzieć, że jest to jedna z najlepiej wydanych książek, jakie miałem w ręku. W niczym nie przypomina amerykańskich wydań „proekologicznych” z beznadziejnym papierem, jeszcze gorszą czcionką i okładką która ulega biodegradacji zanim dojdziemy do drugiego rozdziału. To jest książka na bogato. Trochę tak jak producenci Jeepa – gdy wszyscy redukują pojemność silników, a Ford montuje silnik 1.0 w Mondeo, oni do swojego Grand Cherokee SRT8 włożyli bestię o pojemności 6.4l i mocy 468KM. Podobnie i w tym wypadku, Czarna bandera nie ma ratować lasów deszczowych. Ona ma dawać czystą i dziką przyjemność od pierwszego dotknięcia.

Do czynienia mamy z sześcioma opowiadaniami o szeroko rozumianej tematyce pirackiej, dość jednak się od siebie różniących. Znajdziemy kilka smaczków w postaci nawiązań do poprzednich opowiadań, ale raczej należy traktować to jako zbiór niezależnych legend i opowieści pirackich, jakie śmiało moglibyśmy usłyszeń w jakimś przybytku o wątpliwej sławie w mitycznym wręcz Port Royale. I to nie tylko ze względu na tematykę, ale również na formę – nie uświadczymy tu ugrzecznionych dialogów i pruderyjnych piratów w rajtuzach. Język jest momentami godny karaibskiego rynsztoka, ale za każdym razem jest to zabieg w pełni celowy, świetnie wyważony i oddający klimat tamtych czasów. To właśnie to odróżnia Komudę od Sienkiewicza który wielkim pisarzem był, ale pisać nie umiał. Gdyby wziął się po Krzyżakach za powieść piracką, zapewne byłaby to romantyczna wyprawa kierowana miłością do Boga i Jagienki, w której najbardziej pikantną sceną jest łupanie orzechów z wykorzystaniem dolnej części pleców, a największym szaleństwem – zrobienie jajecznicy z 14 jaj. Podobnie zresztą większość naszych wielkich pisarzy – niektórzy mieli i talent i świetny warsztat, jednak poruszali się w świecie tak absurdalnie oderwanym od rzeczywistości, że na myśl przychodzi mi tylko wiktoriańska Anglia z całym swoim zakłamaniem i podwójną moralnością.

W Czarnej banderze z kolei kurwy ścielą się gęsto od pierwszej do ostatniej strony, a gdy w statek uderzają kule armatnie, nie czytamy o dzięcielinie pałającej rumieńcem lecz chaosie, zniszczeniu i przerażeniu. To prawdziwe, krwiste i soczyste opowieści, pełne pasji i emocji, wciągające jak markowy odkurzacz i nie dające chwili wytchnienia. Bez zbędnych opisów fauny i flory, bez filozoficznych dywagacji, bez owijania w bawełnę. Czysta frajda w brudnym i bezlitosnym świecie piratów.

Klimat opowieści jest dość różny. Znajdziemy tutaj kilka przypadków pirackich legend, przepełnionych dziwnymi zjawiskami, przeklętymi statkami, ożywającymi piratami oszalałymi z chęci zemsty, etc. Znajdziemy też nieco groteskowe opowiadanie „dżunglowe”, a także wyprawę po niewolników aż do dalekiej Afryki (mój osobisty faworyt). Niemniej jednak większość akcji dzieje się w Indiach Zachodnich.

Jedynym minusem Czarnej bandery jest chyba nieco zbytnia baśniowość. Świat piratów, cała ich kultura, szalone wyprawy i życie z dnia na dzień wydają się same w sobie tak niesamowicie intrygujące, że niepotrzebne jest dalsze podsycanie ich elementami mitycznymi, i bez tego można by napisać kilkutomową powieść z wielkim rozmachem. Z chęcią przeczytałbym więcej o „zwykłych” wyprawach, grabieżach i walkach, zwłaszcza jeśli wyszłoby to spod pióra Jacka Komudy.

Na koniec moja ulubiona szanta. Trochę tak jak Czarna bandera, nie zawsze serio, nie zawsze z sensem, ale z taką zagadkową radością nie z jakiegoś konkretnego powodu, ale pomimo wszystko. Bo takie właśnie jest życie pirata wałęsającego się od zamtuza do zamtuza w mitycznym Port Royale. Arr!

 

 

]]>
Grzędowicz Jarosław: Pan Lodowego Ogrodu http://www.konradsarzynski.pl/grzedowicz-jaroslaw-pan-lodowego-ogrodu/ Tue, 22 Oct 2013 13:18:17 +0000 http://www.konradsarzynski.pl/?p=375 Continue reading ]]> tytuł: Pan Lodowego Ogroduplo1

autor: Jarosław Grzędowicz

wydawnictwo: Fabryka Słów

liczba stron i cena:

  • tom I: 547 stron, 29.99zł
  • tom II: 625 stron, 33zł
  • tom III: 497 stron, 33zł
  • tom IV: 858 stron, 44.90złplo2

Ocena: 10/10

 

Pierwszy dylemat jaki miałem, to czy recenzować cały cykl razem, czy każdy tom z osobna. Z reguły w takich wypadkach patrzę na ciągłość – jeżeli można czytać jakiś cykl w dowolnej kolejności albo przeczytać tylko jeden tom (np. drugi czy trzeci) i człowiek nie czuje się w tym wszystkim zagubiony, to znaczy, że każdy tom jest jest niemal samodzielny. Tutaj jednak nie ma wątpliwości – jest to cykl ściśle ze sobą związany i którego czytanie ma sens jedynie w całości i we właściwej kolejności. Dlatego też jedna recenzja 😉

Przy okazji wcisnę tu jedno krótkie spostrzeżenie – dość niefortunnie została rozłożona treść na 4 tomy – ostatni jest strasznie gruby co przy miękkiej oprawie i standardowym rozmiarze stron sprawia, że jest dosyć nieporęczny i niewygodny. Dodatkowo trzeci tom jest wyjątkowo krótki, trudno więc odpędzić myśli, że autor mógł przerzucić do niego kilka rozdziałów z ostatniej części, zwłaszcza fabuła na to pozwala. Porównanie 3. i 4. tomu poniżej:

WP_20130819_001

Ponadto zauważyłem, że ostatni tom w pierwszej połowie cechuje się większą liczbą błędów na etapie redakcji i składu tekstu – pojawiają się brakujące znaki interpunkcyjne, zdania rozpoczynające się od małej litery oraz, co najbardziej zastanawiające, znikające fragmenty tekstu. Nie brakuje stron, numeracja jest kompletna, jednak ewidentnie kilka stron „przeskoczyło” i pozamieniało się miejscami. Prawdopodobnie są to bolączki pierwszego wydania, jednak w trzech poprzednich tomach nie zauważyłem żadnej z tych rzeczy… Korzystałem z wydań z wyglądu trzymających linię pierwszego wydania pierwszego tomu (co zresztą widać na zdjęciu), prawdopodobnie ta nowa, bardziej „fabryczna” wersja wydania jest już lepiej zrobiona.

Pewnie trochę to dziwnie zabrzmi w odniesieniu do pisarza, który wciąż żyje, ale wydaje mi się, że Jarosław Grzędowicz jest Sapkowskim XXI wieku. Choć pisarzy tych dzieli jedynie 17 lat, odnoszę wrażenie, że na ich przykładzie najlepiej można zobaczyć, jak ewoluowała fantastyka.

W skrócie, bo ma być o książce, a nie o pisarzach: Sapkowski pisząc cykl poświęcony WIedźminowi stworzył językowy majstersztyk – każde zdanie jest idealnie dopracowana perełką. Są fragmenty, nad którymi zatrzymywałem się i po prostu podziwiałem zgrabność, z jaką coś opisał. Grzędowicz z kolei pisze bardziej w stylu człowieka żyjącego w dobie komputerów i wiecznego pośpiechu – bardziej niechlujnie (czy może raczej – mniej pedantycznie?), prościej, z naciskiem nie na formę, ale na efekt końcowy. Pan Lodowego Ogrodu podobał mi się tak bardzo, że nie wyobrażam sobie dać mu innej oceny niż 10/10. Ciągle porównując do Sapkowskiego, wygrywa z nim rozmachem świata i elementami współczesności, które idealnie dodały smaczku, jednak zdecydowanie przegrywa warsztatem pisarskim. Jest po prostu bardziej hollywoodzki.

Ale przejdźmy do treści! Ostatnio bardzo modne w polskiej fantastyce jest osadzanie bohatera żyjącego w naszych czasach (lub przyszłości) w magicznym średniowieczu. A to kogoś porwie UFO, zgra na kartę pamięci i przeniesie do przeszłości (delikatna aluzja do Oka Jelenia Pilipiuka), a to się ktoś mocno spije i bach (Niegrzeszny Mag Eugeniusza Dębskiego), czasem jednak wystarczy tylko statek kosmiczny i nie trzeba się nawet przenosić w czasie – magiczne średniowiecze istnieje na jednej z planet.

Tak właśnie jest tutaj – Vuko, człowiek „poprzedniej epoki”, w średnim wieku, wciąż pamięta czasy sprzed „ponowoczesności”, jaka ma miejsce na Ziemi. Przypomina nas samych, tęskni do rzeczywistości z pierwszych dekad XXI wieku. Właśnie przez tę „staroświeckość” zostaje wysłany samotnie na akcję ratunkową na odległą planetę, by ratować badaczy, z którymi nie ma kontaktu. Badacze jednak okazali się znacznie bardziej zaradni niż się spodziewano i dzięki temu mamy całe cztery tomy niezłej literatury.

Vuko nie jest bezbronny. Do statku zapakowali mu wszystko, by mógł w miarę swobodnie przetrwać i nie wzbudzać przerażenia w świecie, który zatrzymał się kilkaset lat za nami. Ma zatem wykonane z nanomateriałów miecz, pancerz czy nóż, ma musujące tabletki regeneracyjne i… komputer pokładowy w postaci Cyfrala. Przyspieszający ruchy, dające mu nadludzkie możliwości, ale wszystko w ramach ogólnie pojętego realizmu fantastyki – każda sekunda nadludzko szybkich ruchów czy walki spala mnóstwo energii i nadwyręża organizm. Trzeba zatem dokładnie przemyśleć swoje działanie i później boleśnie odchorować każdy skok w stylu Rambo.

Jest też drugi wątek – „tubylczy”. Opisuje losy młodego następcy tronu żyjącego na dworze, który kulturą i zwyczajami przypominał nieco japońskie obyczaje. Będą krwawe rewolucje, przepowiednie, pościgi i ucieczki i przyspieszony kurs dorosłości. Taka przeciwwaga dla bardziej nowoczesnego wątku głównego, całkiem nieźle przybliżająca nam świat ze wszystkimi niuansami, których Vuko, jako obcy, nie jest w stanie dostrzec.

Vuko, jak na komandosa przystało, rozpoczyna od rozpoznania. Próbuje odnaleźć zagubionych i bezradnych naukowców w brutalnym świecie, powoli odkrywając prawdę o źródle tej brutalności i działając z coraz większym rozmachem. Fabuła choć oryginalna, realizuję starą dobrą konwencję „od zera do bohatera”.

Wszystkie 2527 stron cyklu to powolne zmierzanie do wielkiego finału, początkowo całkowicie nierealnego ze względu na dysproporcję sił, później coraz bardziej wyczekiwanego. Po drodze wyjaśniają się wszystkie znaki zapytania i całość zaczyna nam się układać w logiczną całość. Niestety nie bez chwil zwątpienia. Odnoszę wrażenie, że cała fabuła zmieściłaby się również na ok. 2000 stron, co uczyniłoby Pana Lodowego Ogrodu nieco bardziej przyjaznym dla czytelnika. Po zakupie czwartego tomu postanowiłem po kilkuletniej przerwie zacząć cały cykl od początku i przeczytać go za jednym zamachem, co okazało zadaniem dość trudnym. O ile do końca trzeciego tomu wszystko postępowało szybko i zgodnie z planem, o tyle po wzięciu do ręki ostatniej części miałem chwilę zwątpienia i zadawałem sobie pytanie „Daleko jeszcze?”.

Pan Lodowego Ogrodu to prawdopodobnie najlepsza fantastyczna powieść od czasów powstania całego cyklu wiedźmińskiego i śmiało można ją postawić na równi z twórczością Tolkiena czy Sapkowskiego. Podobnie jednak jak z butelką wspaniałej whisky, lepiej nie konsumować całej od razu, zrobić sobie krótkie przerwy, żeby móc do końca docenić jej walory. A zatem – na zdrowie!

]]>
Cornwell Bernard: Pieśń łuków Azincourt http://www.konradsarzynski.pl/cornwell-bernard-piesn-lukow-azincourt/ Fri, 09 Aug 2013 12:06:43 +0000 http://www.konradsarzynski.pl/?p=252 Continue reading ]]> tytuł: Pieśń łuków Azincourtpiesn-lukow-azincourt

tytuł oryginału: Azincourt

autor: Bernard Cornwell

wydawnictwo: Esprit

cena: 39.90zł (audiobook w mp3 za 34,49zł)

liczba stron: 611

Ocena: 8/10

Najczęściej, gdy sięgamy po książkę związaną w jakiś sposób z historią – czy to jest powieść historyczna, czy fantastyka osadzona w magicznym średniowieczu, czy też historia alternatywna – głównym bohaterem jest cóż… bohater. Potężnie zbudowany, świetnie władający bronią, bogaty, wpływowy, wszechstronnie uzdolniony… Przyczyna jest prozaiczna – tak jest łatwiej. Łatwiej jest uzasadnić, dlaczego to właśnie on ma ratować świat, łatwiej również wplątać go w epickie bitwy czy heroiczne akcje, a tym samym łatwiej zainteresować czytelnika.

Co ciekawego może się wydarzyć w życiu chłopa? Orze jak może i tak całe życie, jak nie urok to sraczka, praca ciężka, mało płatna, jedzenie kiepskie… A jak będzie wojna, to najpierw splądrują swoi, idąc na front. Później znowu swoi, uciekając. A na końcu tamci, goniąc. A chłop tylko siedzi i patrzy. Powieść z tego by wyszła raczej średnia.

Tymczasem Bernard Cornwell postanowił opisać wyprawę Anglików do Francji w 1415 roku (w celach nie do końca turystycznych) nie z perspektywy jakiegoś dowódcy czy chociaż szlachcica, ale szeregowego łucznika, Hooka. Co prawda zwieńczeniem historii jest słynna bitwa pod Azincourt, jednak objętość 611 stron wydawała się przed przeczytaniem i tak ogromna. Łucznik w bitwie ma przecież zadanie mniej więcej równie spektakularne, co basista w zespole – w równym rytmie posyłać strzałę za strzałą w jednym kierunku i pilnować, by nie zostać za szybko bez amunicji…

Na szczęście tak nie jest. W Pieśni łuków świetnie pokazano przepaść, jaka dzieliła ludzi z różnych stanów – choćby nisko urodzonego łucznika i szlachcica. W oczach zwykłego prostego żołnierza konni rycerze byli niemal równi bogom, wysocy, szybcy, świetnie wyszkoleni, wręcz niemożliwi do zabicia. Idealni bohaterowie jakiejś powieści.

Szlachcice nie są jednak grupą jednorodną – mamy tutaj dobrodusznego pozytywnego bohatera w postaci sir Johna Cornewaille’a, który wystawił na wojnę m.in. naszego bohatera Hooka oraz ciemną stronę mocy reprezentowaną przez demonicznego Francuza – Lanferelle’a. Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że Hook zakochuje się w Melisandzie, francuskiej dziewczynie, która okazuje się być… córką Lanferelle’a (ale z nieprawego łoża i zamknięta w zakonie, nie posiadając żadnych tytułów czy majątku).

Zabrzmiało pewnie jak w jakimś romansidle, ale bez obaw – Pieśń łuków to powieść surowa, pełna błota, krwi, zimna, kończących się zapasów i chorób. Nie ma wyidealizowanego średniowiecza z kolorowymi łąkami i radosnymi miastami. Jest śmierdzący obóz na błotnistym bajorze wokół rozpadającego się miasta, szalejąca dyzenteria i poczucie bezradności. Oblężenie ciągnie się tygodniami i w niczym nie przypomina walk sławionych w pieśniach przy piwie. A po oblężeniu jest tylko gorzej, bo dochodzi ciągły marsz w błocie i paskudnej pogodzie, na obcej ziemi i z podłym morale aż do polany pomiędzy dwoma lasami – Tramecourt i Azincourt.

Pojawia się również wątek duchownego, któremu bardzo wiele wolno i który z wielką radością to wykorzystuje do niezbyt chrześcijańskich uczynków. Jak już doszliśmy do religii, to tutaj pojawia się jedyna wada Pieśni łuków. Choć cała książka jest napisana w bardzo realistyczny sposób, pojawił się również motyw magiczny, czy może raczej mityczny. Głównego bohatera czasami nawiedzają wizje św. Kryspina i Kryspiniana, którzy podpowiadają mu w trudnych chwilach, co począć. Nie do końca zrozumiałem, dlaczego w tak nastawionej na realizm powieści bohater gawędzi sobie z wizjami świętych. Być może chodzi o chorobliwą wręcz pobożność? O wiarę w nadprzyrodzone zjawiska wśród prostych ludzi? Albo po prostu o symboliczny wymiar – w końcu bitwa pod Azincourt była 25 października, czyli w dzień tychże świętych? Cały czas jednak wydawało mi się to bardzo nie na miejscu, psuło klimat i nie pozwoliło mi dać tej książce wyższej oceny.

Na pewno warto sięgnąć po Pieśń łuków, choćby ze zwykłej ciekawości – żeby zobaczyć, jak wyglądało życie „szeregowca” w XV wieku. Zwłaszcza, jeśli w wojnie stuletniej kibicowaliśmy Anglikom.

]]>
Mather Matthew: Cyberstorm [ANG] http://www.konradsarzynski.pl/cyberstorm/ http://www.konradsarzynski.pl/cyberstorm/#comments Fri, 31 May 2013 09:00:39 +0000 http://www.konradsarzynski.pl/?p=332 Continue reading ]]> tytuł oryginału: CyberStorm

autor: Matthew Mather

wydawnictwo: PhutureNews Publishing (w Polsce brak)

cena: 11.16$ (Kindle: 3.01$)

liczba stron: 362

Ocena: 9/10

Klasyka. Jeden przewidujący katastrofę człowiek, którego nikt nie bierze na poważnie. Katastrofa, która faktycznie nadchodzi. I walka o przetrwanie za wszelką cenę. Słowem – CyberStorm idealnie nadaje się do przerobienia na kolejny denny film katastroficzny. Na szczęście, choć forma do bólu ograna, treść jest za to bardzo innowacyjna. I ten klimat!

Niepewność, w której autor trzyma czytelnika jet ważnym elementem klimatu książki, buduje wrażenie bezsilności i dezorientacji (ale w dobrym dla książki tego słowa znaczeniu!). Z tego też powodu nie będę praktycznie nic zdradzał z fabuły, powiem tylko w telegraficznym skrócie. Kamienica na Manhattanie, młode bogate małżeństwo, Rosjanie za ścianą, paranoik naprzeciwko. Nadchodzące Boże Narodzenie i bardzo, bardzo realistyczny mały kamyczek, który poruszył całą lawinę tragicznych wydarzeń. No i prawo Murphy’ego – jeśli coś może pójść źle, to z pewnością pójdzie.

Całość jest utrzymana w formie pamiętnika, z drobnymi odstępstwami zapiski pochodzą z każdego dnia opisywanych wydarzeń. Taki styl wymusza narrację pierwszoosobową z wszystkimi tego konsekwencjami, był to jednak zabieg bardzo udany. Ograniczona wiedza narratora tylko dodaje smaczku fabule. Narracja jest jednocześnie prowadzona w bardzo realistyczny sposób, momentami czujemy się nawet nie jak słuchacze relacji z pierwszej ręki, ale jak uczestnicy tych wydarzeń. Narrator skupia się tylko na wycinkach rzeczywistości, nie rozumiejąc wielu wydarzeń, starając się dokonać ich interpretacji, walcząc z samym sobą. Ale bez obaw, nie jest to walka wewnętrzna pokroju tej ze Zbrodni i kary. Jest to raczej Chuck Norris kontra Bruce Lee, z dodatkowymi wybuchami i muzyką w tle.

Największą zbrodnią jest zakończenie. Zbyt „amerykańskie”, cukierkowe i filmowe. Do nakręcenia kolejnej katastroficznej chałturki konieczne byłoby przerobienie praktycznie całej powieści, poza zakończeniem właśnie. Całość jednak trzyma tak wysoki poziom, że te kilka ostatnich stron nie jest w stanie zepsuć ogólnej oceny.

Mógłbym stworzyć potworka, mówiąc, że jest to „genialne studium kruchości ludzkiej moralności oraz procesu adaptacji ludzkiej psychiki do gwałtownie zmieniającego się otoczenia” oraz porównać do ludzi, którzy wielkimi pisarzami byli, ale… kto by to wtedy czytał? A po CyberStorm naprawdę warto sięgnąć, bo jest to po prostu cholernie dobra książka, którą powinien przeczytać każdy młody człowiek, otoczony coraz bardziej elektroniką. Ku przestrodze i dla zastanowienia – czy internet powinien być pisany w naszym życiu przez duże „i”?

]]>
http://www.konradsarzynski.pl/cyberstorm/feed/ 1
Coben Harlan: Schronienie http://www.konradsarzynski.pl/coben-harlan-schronienie/ Thu, 14 Feb 2013 20:28:51 +0000 http://www.konradsarzynski.pl/?p=323 Continue reading ]]> tytuł: Schronienie

tytuł oryginału: Shelter

autor: Harlan Coben

wydawnictwo: Albatros

cena: 39.90zł

liczba stron: 365

Ocena: 5.5/10

Przyznam szczerze, że kupiłem tę książkę bez większego zastanowienia, po prostu stała na półce i zwróciła moją uwagę. Dlatego też, wiedząc jedynie że to kolejna powieść Cobena, czuję się nieco oszukany. Jest to prosty, sztampowy i ugłaskany thriller, którego targetem są ludzie w wieku 12+. Zdecydowanie brakuje w Polsce wyraźnego rozgraniczenia pomiędzy książki w pełni „dorosłe”, a te „młodzieżowe”.

W działach z „literaturą młodzieżową” znajdują się bliżej nieznani autorzy z bardziej lub mniej kiepskimi pozycjami, natomiast znanych pisarzy wrzuca się na główne półki, oszukując w pewien sposób kupujących. Również w sklepach internetowych próżno szukać informacji, że jest to powieść skierowana dla młodzieży, która niekoniecznie spełni oczekiwania dorosłego czytelnika. Na Amazonie widnieje wyraźnie adnotacja, że książka jest przeznaczona dla czytelników 12+, reszta powieści Cobena otrzymała oznaczenie 18+.

Tyle narzekania na początek, w formie usprawiedliwienia tak niskiej oceny. Sama powieść jest raczej przeciętna, jej przekaz może nie trafić do czytelnika spodziewającego się kolejnego solidnego thrillera.

Coben zdecydował się w Schronieniu na pierwszoosobowego narratora, co zdeterminowało specyficzny styl książki. W przeciwieństwie do ostatnio recenzowanego Trafnego wyboru J.K. Rowling, nie znajdziemy tutaj misternie zbudowanego i przemyślanego świata z mnóstwem bohaterów. Będziemy mieli do czynienia z kilkoma bohaterami, czasem urwanymi wątkami i niepełnymi informacjami. Nie jest to jednak wada, a konsekwencja wybrania takiego sposobu narracji.

Możemy natomiast w pełni delektować się lekkością pióra Cobena, która wciąga od pierwszej strony i sprawia, że całość czyta się przyjemnie i lekko. Przynajmniej do pewnego momentu, gdy zdajemy sobie sprawę, że za maską pięknej formy nie kryje się zbyt dużo treści, a fabuła jest, delikatnie mówiąc, mało ambitna i przypomina tanią hollywoodzką sieczkę z lat 80, z wyciętymi scenami bijatyk i Van Dammem zastąpionym przez 14-latka. Brzmi nieciekawie, prawda?

Fabuła w pigułce: Mickey Bolitar to 14-latek, który dotychczasowe życie spędził z rodzicami w egzotycznych krajach, ucząc się sztuk walki, jazdy samochodem i gry w koszykówkę. Rodzice postanawiają wrócić jednak do kraju i się ustatkować, aby zapewnić synowi odpowiedni poziom edukacji. Ojciec szybko ginie w wypadku samochodowym, czego świadkiem jest Mickey, ale po jakimś czasie zwariowana staruszka mówi mu, że jego ojciec żyje. Na dodatek znika jego dziewczyna, która jak się okazuje, nie była zawsze grzeczną uczennicą… Zaczyna się śledztwo, walka z przestępczym podziemiem, brawurowe infiltracje podejrzanych lokali itp. itd. Pamiętacie, że ciągle mowa o 14-latku, prawda? No właśnie…

Pojawia się również wątek polski. W obawie przed zdradzeniem fabuły (chociaż jest ona tak absurdalna, że nikt by na tym nie stracił), nie zdradzę na czym dokładnie on polega, ale ma związek z obozami koncentracyjnymi, ratowaniem dzieci w czasie II wojny światowej i łódzkim gettem. Czyli z chyba jedyną rzeczą, jaką kojarzy się nasz kraj za granicą.

Czytając Schronienie przeszedłem od początkowego zachwytu lekkością stylu Cobena do frustracji spowodowanej płytkością i nierealistycznością fabuły. To nie jest „trzymający w napięciu thriller” ale bajeczka dla dzieci w wieku 12-16 lat. Za wciskanie kitu przez polskich wydawców i dystrybutorów – duży minus.

 

 

]]>
Rowling J.K.: Trafny wybór http://www.konradsarzynski.pl/rowling-j-k-trafny-wybor/ Tue, 25 Dec 2012 16:14:35 +0000 http://www.konradsarzynski.pl/?p=306 Continue reading ]]> tytuł: Trafny wybór

tytuł oryginału:The Casual Vacancy

autor: J.K. Rowling

wydawnictwo: Znak

cena: 39.99zł (miękka), 49.99zł (twarda) – w chwili publikacji recenzji są spore promocje, m.in. na empik.com.

liczba stron: 505

Ocena:  9.5/10

Dla J.K. Rowling napisanie nowej książki na pewno nie było łatwe. Gdy Harry Potter zrobił ogólnoświatową furorę, a ona stała się dzięki niemu celebrytką, przylgnęła do niej łatka autorki jednej powieści (czy w tym wypadku – cyklu powieści). Gdziekolwiek się pojawiała, zawsze to miało związek z Harrym Potterem, czy to nowy film, czy nowa gra…

Na szczęście autorka nie poszła drogą Trudi Canavan i nie rozpoczęła kolejnego cyklu o młodym czarodzieju, który odkrywa swoje magiczne zdolności i idzie do Hogwartu. Dużo ciekawszym wyjściem byłoby rozszerzenie stworzonego przez nią świata, np. poprzez opisanie wydarzeń z perspektywy drugoplanowej postaci (może młodość Dumbledorre’a lub Hagrida?), jednak J.K. Rowling postanowiła jednak spróbować czegoś zupełnie nowego – powieści zupełnie niemagicznej i dla innego odbiorcy. Spore ryzyko, jednak po przeczytaniu mogę już śmiało powiedzieć – opłaciło się. Trafny wybór to, tak jak przeczytamy na odwrocie okładki, „wielka powieść o małym miasteczku”.

Fabuła w skrócie? W kilkutysięcznym Pagford umiera jeden z radnych. Organizowane są przedterminowe wybory uzupełniające. Z racji, że to mała miejscowość i wszyscy wszystkich znają, zaczyna się jedno wielkie spiskowanie i intrygowanie, przy których działania KGB i dworu francuskiego za swoich najlepszych czasów wypadłyby jak igraszki w piaskownicy.

Zawsze mam problem z powieściami, gdzie jest zbyt dużo bohaterów. Zanim się ich nauczę, to książka już się kończy, dlatego też Trafny wybór okazał się dla mnie pewnym wyzwaniem – nie dość, że bohaterów jest sporo, to łączy ich jeszcze skomplikowana sieć zależności, którą odkrywamy strona po stronie i która prowadzi do dość dramatycznego finału. Przydatna może się okazać drobna ściągawka, z wypisanymi wszystkimi bohaterami z podziałem na rodziny. Nie zdradza ona szczegółów fabuły, a pozwala szybciej się zorientować kto jest czyim synem/teściem/kochankiem/znajomym itp.

Cały spór o wybór nowego radnego rozbija się o pobliskie miasto (Yarvil) i osiedle o podejrzanej renomie (Fields) leżące na granicy obu miejscowości – jedni chcą, aby Fields pozostało częścią Pagford, inni uważają, że powinno zostać dołączone do Yarvil. Jakby tego mało, dochodzą problemy natury osobistej, dawne romanse i antypatie oraz głęboko skrywane sekrety, które dopełniają obrazu jednej wielkiej patologii, jaką jest społeczność tego małego miasteczka. Jak zauważył jeden z internautów, w nowej książce J.K. Rowling świetnie odnaleźliby się Dursleyowie z Harrego Pottera.

Na koniec może jeszcze troszkę spraw technicznych. Książka jest dość obszerna – 505 stron tekstu. Dodatkowo zastosowano małą czcionkę, porównując z kilkoma książkami, które miałem pod ręką, jest rozmiar mniejsza od standardowej. Dodatkowo papier jest „ekologiczny”, czyli delikatnie żółtawy. To wszystko sprawia, że w gorzej oświetlonych miejscach niektórzy mogą odczuwać dyskomfort podczas czytania.

Podsumowując, J.K. Rowling skutecznie oderwała od siebie łatkę pisarza jednego bohatera i jednej powieści. Dodatkowo pokazała niebywały wręcz warsztat pisarski, świetnie konstruując misterną sieć relacji małomiasteczkowej społeczności, uwydatniając jej wszystkie wady. Nie chcę używać wyświechtanego „zmusza do refleksji”, ale szczególnie teraz, w czasie Bożego Narodzenia i licznych rodzinnych spotkań, trudno się na chwilę nie zadumać po przewróceniu ostatniej kartki. Warto!

]]>
Grisham John: Theodore Boone oskarżony http://www.konradsarzynski.pl/grisham-john-theodore-boone-oskarzony/ Sun, 02 Dec 2012 10:45:51 +0000 http://www.konradsarzynski.pl/?p=290 Continue reading ]]> tytuł: Theodore Boone: oskarżony

tytuł oryginału: Theodore Boone: the Accused

autor: John Grisham

wydawnictwo: Albatros

cena: 31.90zł (miękka), 35.90zł (twarda)

liczba stron: 335

Ocena:  7/10

To będzie trochę nietypowa recenzja, bo równie nietypowa jest książka, o której mowa. Zacznijmy od tego, że John Grisham stworzył serię książek, której głównym bohaterem jest Theodore Boone, a których targetem są młodzi ludzie w wieku 8-13 lat. Jak do tej pory pojawiły się trzy książki z tej serii – Młody prawnik, Uprowadzenie i recenzowany dzisiaj Oskarżony.

Fakt, że jest to książka przeznaczona głównie dla nastolatków uwidacznia się również w głównym bohaterze, który ma zaledwie 13 lat. Również styl pisania jest nieco inny, prostszy i lżejszy, żeby nie powiedzieć – uboższy. Czy to jednak wada?

Zanim przejdę do treści, warto na chwilę zatrzymać się przy formie, gdyż sporo tu nietypowości. Najpierw okładki – znacząco się różniące w wersji miękkiej i twardej, przy czym ta pierwsza paskudna, a druga bardzo ładna i przyciągająca wzrok (zdjęcie powyżej to właśnie twarda oprawa).

Drugą sprawą jest dosyć pokaźna czcionka, niewiele mniejsza od tej. Pozwoliło mi to czytać tę książkę bez okularów, czego nie robiłem od ponad 10 lat. Inna sprawa, że wydawca chyba odrobinę przesadził, bo w połączeniu ze standardowym rozmiarem stron musimy kartkować jak szaleni, a książki ubywa w oczach.

Jeśli chodzi o treść, to jest to hm… jest to thriller prawniczy. Grisham bardzo sprytnie tutaj wybrnął i połączył swoją ulubioną tematykę z młodym bohaterem – rodzice Theo są prawnikami, a on sam jest zafascynowany prawem. A dlaczego thriller? Ktoś włamuje się do sklepu z elektroniką i postanawia wrobić w to głównego bohatera z bliżej nieznanych powodów…

Na dobrą sprawę mamy tutaj wszystko, co powinien zawierać dobry thriller – złych policjantów, nie wierzących niewinnemu bohaterowi, przyjaciół którzy są gotowi zrobić wszystko, by mu pomóc oraz lamę o wdzięcznym imieniu Lucy, która pluje na strażnika i trafia do sądu oskarżona o zniewagę… To ostatnie jest nawet dosyć zabawne.

Całość jednak nieco rozczarowuje – główny wątek jest dość przewidywalny i wałkowany tysiące razy w przeróżnych powieściach i filmach. Dodatkowo fabułę spłyca wiek bohatera – bez względu jak byłby zaradny, jest to jednak tylko 13-latek, więc nie znajdziemy tu ani przekleństw, ani seksu, ani dynamicznych scen pościgu samochodowego. Znajdziemy za to rower i… lamę.

Jeśli byłbym rodzicem, z pewnością kupiłbym swojemu dziecku wszystkie książki z tej serii – są całkiem niezłym wstępem do „dorosłej” literatury. Zachęcą do czytania i pokażą, że książki służą nie tylko do dręczenia ludzi w szkole, ale też do rozrywki. Gdybym natomiast był nastolatkiem… cóż, wolałbym raczej pełnokrwistą powieść z brutalnym światem i różnymi odcieniami szarości, czego brakuje w powieści o Theo – tu wszyscy są dobrzy lub źli, jedynie intencje i charakter lamy pozostają do końca nieodgadnione.

Za co zatem aż 7 punktów? Za bardzo dobry warsztat pisarski, w końcu to Grisham. Za umiejętność opisania życia 13-latka w ciekawy sposób. I za lamę. I starczy.

]]>